sobota, 18 kwietnia 2009

#20 Miles Aldridge & Cindy Sherman


Miles Aldridge "Doll Face" at Hamiltons Gallery

Cindy Sherman at Spruth Magers London


Miasto Marzeń pozwoliło mi być dorosłym, pozwoliło mi uświadomić sobie jak wiele już mam. To przecież wyspa, wyspa, to wyspa. Jednak ostatnio pojawiła się kwestia powrotu. Właściwie ta kwestia towarzyszy nam codziennie. Chodzi o ciągłość – bezpośredni kontakt z przyjaciółmi i bezpieczeństwo. Czasem brakuje nam tchu.

Odległość pokonana raz wydaje się być pokonana na zawsze – nic bardziej mylnego. Czas wydaje się być pomocny, ale czas jest rzeczą abstrakcyjną i wymyśloną. Nie można go w żaden sposób udowodnić. Jest wymyślony po to, aby było nam łatwiej radzić sobie z życiem codziennym. Najlepszym przykładem na to, że czas to tylko stworzona zasada, jest to że czasem godziny mijają jak sekundy, a minuty wleką się jak godziny. Tak przeczytałem w mądrej książce o odrzucającym tytule „Condition of Postmodernity” David'a Harvey'a. Gdyby mi ktoś powiedział dwa lata temu, że będę mógł sobie odwiedzić wystawę Miles’a Aldridge’a czy Cindy Sherman, pomyślałbym, że całkiem nieźle wyląduję. Jedyne co w tym wszystkim jest abstrakcyjne i wymyślone to to, że jak wykupię sobie kartę członkowską w National Portrait Gallery to będę np. mógł przyjść na wernisaż Annie Leibovitz i niebywale spojrzeć jej w przymrużone zza okularów oczy. To bardzo abstrakcyjne i nigdy w to nie uwierzę mimo, że na stronie internetowe galerii jest napisane, że jednak to prawda! To wymyślone tylko po to, żeby ktoś mógł sobie łatwiej radzić z życiem niecodziennym.


Mówi się, że prawdziwe kolory możemy zobaczyć, gdy niebo jest zachmurzone - najprościej mówiąc wtedy kolory są czyste i niezmienione (przez promienie słoneczne). Miles’a Aldridge’a zupełnie to nie obchodzi. Tak jak w ogóle rzeczywistość go nie obchodzi. Tworzy własną przestrzeń i czas, z których wypływa nasycona narracja. Skupia się na ostrych kolorach, które wchodzą ze sobą w relację jak na pop-artowych obrazach. Miles wychował się w Mieście Marzeń, a potem (jak każdy w tym środowisku) studiował na Central Saint Martins. Dorastał w artystycznym otoczeniu, bo jego tata był ilustratorem Beatlesow i Penguin Books.

Cała wystawa jest synthpopowa i przypomina współczesne ilustracje do wcześniej nieopublikowanych rozdziałów "Alicji w Krainie Czarów" (jak narracja to narracja). Mamy więc Alicję z niechcianym dzieckiem (Ania Rubik)

Alicję striptizerkę

Alicję, która odpalając papierosa od kuchenki gazowej brudzi pomadką filtr (ktoś kazał jej to zrobić)

i Maryję Zawsze Dziewicę, która Alicją chciałaby być.


Możnaby oczywiście tak dalej, ale naprawdę jest coś w tych zdjęciach co pozwala rozwinąć historię właściwie na poczekaniu. Można szybko odgadnąć, co się działo przed i co się stanie zaraz po naciśnięciu spustu migawki. Taka historia do kupienia jest za 1800 funtów każda (w rozmiarze około A4).


Miasto Marzeń pozowoliło nam zamieszkać razem. Długo będziemy wspominać, gdy pierwszy raz znaleźliśmy się na Shoreditch, onieśmieleni tym jak bardzo moda może być agresywna, bezkompromisowa i czuła; jednocześnie. Długo nie zapomnę nerwów jakie towarzyszyły mi na trzeciej samodzielnej sesji zdjęciowej, która odbyła się w studiu fotograficznym Central Saint Martins.Długo nie zapomnę dnia, w którym otrzymałem list z uczelni, że oferują mi miejsce (w języku angielskim). I w tym wszystkim Miasto Marzeń jest wciąż niesprawiedliwe.

Fotografia nie jest przeznaczona dla galerii. Zdjęcia nie powinny mieć tytułów. Zdjęcia powinny być w książkach, w katalogach, w broszurach, arkuszach fotograficznych, magazynach i na billboardach. Jak pisał Roland Barthes, w fotografie nie powinno się wpatrywać, doszukiwać szczegółów i ukrytych znaczeń (nie znaczy to, że szczegółów nie ma – zauważymy je natychmiastowo i jak się później okaże to one będą dominować na fotografii), bardziej należy sobie fotografię przypominać niż na nią patrzeć. Podobnie mówi Nick Knight:

Najbardziej ekscytującym sposobem na zobaczenie fotografii jest minięcie billboardu jadąc samochodem, szybkie przewertowanie magazynu lub zobaczenie jej z okna metra. Tak uwalnia się jej siła: kiedy staje się częścią języka dnia codziennego.



Cindy Sherman robi ciągle to samo. Przebiera się i robi sobie zdjęcia, ale tak to już jest, że jak się coś zrobiło po raz pierwszy w historii to można to już robić do końca życia. Na szczęście w tej swojej ciągłości Cindy jest wciąż niepokonana. Tym razem zajęła się podstarzałymi żonami. Czyli mamy do czynienia z botoksem, kiczem, zmarszczkami, naszyjnikami z pereł, ohydnym makijażem i rozstrojeniem nerwowym.


W pewnym momencie pomyślałem, że to już przesada, że Cindy jest w tym wydaniu żenująca, że się właściwie poniża. Ale to przecież nie ona! Znowu dałem się nabrać na jej stały numer – to przecież nie jej portrety. Dopiero gdy to zrozumiałem, polubiłem wystawę. Kojarzy mi się ona z dość powszechnym zjawiskiem: ludzie boją się, gdy robi się im zdjęcia. Ludzie boją się swojego wizerunku, niezależnie czy ktoś jest pewny siebie czy nie, czy ma wysokie poczucie własnej wartości czy niskie. Nikt nie ufa fotografowi. Może się przecież okazać, że nie spełnimy oczekiwań. Najczęściej swoich - tożsamość jest tylko jedna. Szczególnie, gdy żyjemy w czasach, w których każdy ma możliwość być każdym. Jak pisze Waldemar Januszczak w artykule o wystawie („The Sunday Times Magazine”):

Wydaje się, że bycie kimś nie jest już stałym zobowiązaniem. Jeżeli tego nie lubisz, zmień to. Zmień miasto. Zmień kraj. Zrób sobie nowy nos. Zrób sobie nową twarz. Przyjdź biedny. Odejdź bogaty. To wszystko jest możliwe.


Cindy próbuje uciec od swojej tożsamości od ponad 30 lat. Ale czy to tylko tyle z tego całego przeistaczania się w kogoś kim nie chcemy być? Nie, Cindy Sherman dąży do zadania bardzo ważnego pytania.

Czy ważne jest też to kim się nie jest?


hamiltonsgallery.com

spruethmagers.net